- Tak, nazywam się Vanitas. Ciężko przedstawić się komuś, kto ciągnie
cię przez pół miasta, biegnąc bez choćby chwili wytchnienia. - w tej
chwili pozwoliłem sobie na lekki uśmiech, a białowłosy natychmiast
odwzajemnił ten gest.
Naprawdęsię uspokoił. Tak po prostu, w dwie sekundy. Marcell był
najdziwniejszym z ludzi (jeżeli w ogóle mogłem nazwać go człowiekiem)
jakich kiedykolwiek poznałem. Kiedy byłem mały mój ojciec kazał mi
patrzeć na śmierć "zwykłych, słabych" ludzi, którzy jeszcze zostali na
tym świecie. Widok krwi mnie nie przerażał, byłem do niej
przyzwyczajony. Ale ten chłopak miał w sobie coś... nie potrafiłem nawet
dokładnie określić co. Po prostu jego osobowość powodowała, że
przelatywał mnie dreszcz. Tym razem było inaczej. Czułem... spokój. Może
i nie byłem do końca wyluzowany, ale było już o wiele lepiej.
Rozejrzałem się ponownie po pomalowanym na biało pomieszczeniu. Po
chwili zauważyłem, że Marcell wciąż mi się przygląda tym jednym,
otwartym okiem.
- Wiesz co? - na dźwięk mojego głosu, młodziak wydał z siebie pytające westchnienie. - Dziękuje.
- "To ty znasz takie słowa?" - tak zapewne brzmiałoby pytanie, gdyby do zdziwienia na jego twarzy dodać owe wyrażenie.
Na końcu pokiwał jedynie głową, uśmiechając się nieznacznie. Po chwili
wstał, podszedł do jednej ze ścian jakby coś na niej zobaczył. Odchylił
głowę do tyłu, zamknął oczy i jęknął z przyjemności niczym po czułym
pocałunku. Zastanawiałem się, co właśnie robi, ale wolałem na chwilę
obecną nie wyrywać go z obecnego stanu. Wlepiłem wzrok na widok za
oknem: mieniące się czerwonym i niebieskim światłem radiowozy
przejeżdżały obok naszej "kryjówki", jeden za drugim. Zacząłem się
zastanawiać czy naprawdę jestem tak wredny jak myślałem. Odkąd tutaj
przybyłem, Marcell był jedyną osobą, która mnie "przygarnęła" mimo tego,
jak go potraktowałem. A teraz jeszcze chciał mnie przenocować.
Pomyślałem jak to możliwe, że mój brat był towarzyski i z każdym
potrafił się dogadać, a mnie zawsze uznawano za "Tego Innego". Tego
gorszego, jak się teraz domyślam... Próbowałem przywołać w wyobraźni
obraz twarzy kogokolwiek z rodziny, ale nie pamiętałem żadnego z jej
członków. Spuściłem głowę i posmutniałem, chociaż wcale tego nie
chciałem. Czułem się jak mała dziewczynka, zagubiona we własnym umyśle
bez dna.
- Coś cię trapi? - ten delikatny, pozbawiony wcześniejszego szaleństwa głos wyrwał mnie z dziwnego amoku.
- Nie... nic mi nie jest. - odparłem ze smutnym uśmiechem, ale Marcell nie był głupi.
Od razu wyczuł mroczną aurę bijącą od mojego ciała. Zmrużył wymownie oczy i oparł ręce na biodrach.
- Kłamiesz. - odparł dobitnym tonem, jakby widział więcej niż chciałem, aby zauważył.
Mimika jego twarzy w jednej chwili zmieniła się z przyjaznej w
śmiertelnie poważną, bez cienia dawnego, radosnego uśmiechu na bladych
ustach. Stał w totalnym bezruchu, próbując po raz kolejny przeszyć mnie
swoim zabójczym wzrokiem. Miałem tego dość! Chwyciłem ręcznik wiszący na
kaloryferze, zarzuciłem go na ramię, a następnie skierowałem się w
stronę łazienki. Czułem się jak w jakimś filmie! Ten chłopak miał wiele
twarzy, był nieprzewidywalny. Jak coś sobie ubzdurał to musiało tak być i
już. Tym razem Marcepan nie dał się zignorować. Złapał mnie za rękę tak
mocno, że bandaż na jego dłoni zabarwił się szkarłatem.
- Powiedz mi! - powiedział spokojnie, ale dałbym słowo, że przed chwilą warknął gniewnie.
Choć te słowa brzmiały bardziej jak rozkaz to nie zamierzałem dać się
zastraszyć. Nie tym razem. Szarpnąłem gwałtownie ręką do przodu, a ten
mnie puścił. Rzuciłem mu gniewne spojrzenie, ale zamiast złości
dostrzegłem szeroki uśmiech na twarzy białowłosego.
Nie powiedział ani słowa, tylko pozwolił mi odejść.
Jednak się myliłem. On wciąż mnie przerażał...
<Marcell?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz