- Co... co jest? - spytałem zdezorientowany, jakby ktoś właśnie wyrwał mnie z półsnu.
Widząc zakrwawioną facjatę Marcella idealnie przed swoją własną,
odskoczyłem jak poparzony. Myśli miałem tak poplątane, że wszelkie
starania o odpowiedzenie sobie na nie samodzielnie graniczyło wręcz z
cudem. Popatrzyłem na rogatego raz jeszcze, tym razem starając się
unikać jego hipnotyzującego wzroku.
- Chodź za mną. Chyba, że wolisz nocować tutaj. - oznajmił z dziwną
radością w głosie. Później odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Mój dom był jakąś godzinę drogi stąd, a wcale nie uśmiechała mi się
"sympatyczna" rozmowa z gliniarzami. Zacisnąłem zęby, wkurzony z powodu
Marcella, który wciągnął mnie w to gónwo. Jego dom był ostatnią
lokalizacją, w której pragnąłem się teraz znaleźć. Znałem go zaledwie
dwadzieścia minut, a już zdołałem się przekonać, że jest ciężko chory na
umyśle. Zdania padające z ust mojego towarzysza często pozbawione były
większego sensu, dlatego ciężko było nadążyć mi za jego tokiem
rozumowania.
- Zaczekaj! - krzyknąłem za nim, a ten słysząc mój głos za plecami, zachichotał cicho.
Ten przeklęty śmiech nieprzerwanie dźwięczał mi w głowie, nie pozwalając
skupić się na czymkolwiek innym. Wreszcie Marcepan zatrzymał się,
otwierając zniszczone jak po przejściu huraganu drzwi.
- Goście zawsze wchodzą pierwsi. - rzekł z tym swoim głupowatym uśmieszkiem, zapraszając mnie do środka ruchem dłoni.
Wyglądał przy tym jak mroczny lokaj prosto z piekieł. Zmarszczyłem brwi,
spoglądając wgłąb pomieszczenia. Nie panował tutaj jakiś wielki
porządek, ale nie było też brudno. Od zewnętrznej strony, drzwi
wyglądały zupełnie jakby wygłodniały pies zmasakrował je pazurami,
usiłując wydostać się na zewnątrz. Ich jaśniejsza, wewnętrzna zawartość
poniewierała się po kątach, a w najgłębszych szparach widniała
zaschnięta, czerwona ciecz. Później mą uwagę zwróciły dziwaczne rysunki
wyścielające wszystkie ściany mieszkania. Motywem przewodnim była
oczywiście krew. Zmasakrowane, zwęglone bądź poćwiartowane ciała
wydniały na każdym z obrazów. Nie odrywając oczu od tych "dzieł" zdjąłem
swoją kurtkę i upuściłem na podłogę. Ku*wa! Trafiłem prosto do jaskini
lwa!
- Podobają ci się? - poczułem jak jego dłoń przesuwa się wzdłuż moich pleców, wywołując za skórze silny dreszcz.
Następnie przeniósł ją na moje ramię i ścisnął je lekko. Zrobiłem krok
do tyłu, aby przerwać tę chorą "grę". Ten uśmiechnął się zawadiacko,
ocierając się o mój bok.
- Jesteś może głodny? Raczej nie wyjdziemy stąd do rana, a noc jeszcze młoda. - mruknął zadowolony.
- Nie, dzięki. - powiedziałem bez żadnych emocji, z neutralnością na twarzy.
Przy nim trzeba było wyznawać zasadę "spodziewaj się niespodziewanego"
aż zbyt poważnie. Każde spojrzenie w te błękitne oczy, prawdziwe wrota
szaleństwa ostatecznego, coś we mnie niszczyło. Niczym wzrok meduzy,
paraliżował mnie za każdym razem kiedy tylko odważyłem się na ten gest.
Podszedłem do łóżka i bez pytania walnąłem się na nie. Chciało mi się
spać, ale bałem się zasypiać w pobliżu kogoś takiego jak Marcell. TAK
CHOLERNIE SIĘ BAŁEM! Chyba po raz pierwszy od dziesięciu lat znowu sobie
przypomniałem to uczucie. Gospodarz rozwalił się za sofie obok,
wyciągając się na całej jej długości z głosnym jękiem. Wciąż ciężko
oddychał, ale wciąż miał siłę aby się szczerzyć, jak to miał w zwyczaju.
Wtedy ja także się uśmiechnąłem, wbijając tępo wzrok w sufit.
Wiedziałem, że zaczynam wariować i, że jeżeli zaraz stąd nie wyjdę
będzie jeszcze gorzej. Atmosfera tego miejsca ciążyła na mnie jak
koszmarna klątwa.
- Słodko wyglądasz kiedy się uśmiechasz. - usłyszałem szept tuż przy swoim uchu.
Ten gnojek widział i słyszał wszystko, jak jakiś profesjonalny detektyw i
podłuch w jednym. Zakryłem usta dłonią i obróciłem się na bok,
ignorując jego słowa.
<Marcepan? c: >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz