wtorek, 27 stycznia 2015

Od Vanitasa C.D Marcella

Chciałem się wycofać, ale nie jestem duchem aby przenikać przez ściany. Marcell z każdą sekundą zmniejszał dystans między nami, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Kiedyś myślałem, że niemożliwym jest bycie osaczonym przez jedną osobę. Teraz, z przerażeniem (a może bardziej zdziwieniem) stwierdziłem, że to jednak jak najbardziej możliwe. Byłem zły sam na siebie, że z tak wielką łatwością dałem się podejść jakiemuś chłopaczkowi, którego napalony oddech słyszałem teraz przy swoim uchu. Dlaczego ocknąłem się dopiero po pocałunkach w kark? A może to ze mną było coś nie tak?! K*rwa... miałem tyle pytań na które natychmiast potrzebowałem odpowiedzi! Wciąż czułem jak skóra w miejscu składanych przez białowłosego pocałunków pali żywym ogniem, jak gdyby ktoś wylał na mnie buletkę ze żrącym kwasem. Zadrżałem po raz kolejny, ręce samoistnie zaczęły mi się trząść. Nie wiedziałem czy bardziej obawiałem się Marcella czy znajdowania się w dwuznacznej, niekomfortowej sytuacji. Nieśmiałość zżerała mnie od środka, nie byłem w stanie nawet ruszyć palcem. Od razu przypomniała mi się pewna sytuacja.
Miałem kiedyś dziewczynę, ale rzuciła mnie po tygodniu. Podobno jestem zbyt ponury i nie potrafię kochać. Nigdy jej też nie pocałowałem... Nie czułem takiej potrzeby.
A teraz przystawiał się do mnie jakiś Rogaty młodziak sam proszący się o miłosną przygodę. Potrzebowałem odejść na bok, ochłonąć i poukładać sobie wszystko od nowa, ale Marcepan mi nie pozwolił. Poczułem rozpalone dłonie czule pieszczące moją skórę...
- Jesteś strasznie spięty. Rozluźnij się troszkę... - wykrztusił wreszcie jakby ze zniecierpliwieniem w głosie.
Rzuciłem mu spojrzenie w przesłaniem, którego sam nie rozumiałem. On uniósł głowę na wysokość moich oczu, uśmiechając się słodko. Po chwili oblizał i tak już wilgotne wargi, zmysłowym ruchem przeczesując włosy ręką.
- Marcell... - nie zdążyłem nawet dokończyć, kiedy poczułem miękkie, delikatne wargi na swoich ustach.
To było bardziej niż oczywiste, że ten blady sukinkot nie odpuści. Był niczym drapieżnik wypatrujący najlepszej okazji na atak. Żar bijący od rozpalonych policzków chłopaka sprawiał, iż byłem świadomy tego jak bardzo się nakręcił. Serce Rogacza biło jak oszalałe, słyszałem je nawet będąc oddalonym od jego klatki piersiowej. Próbowałem go odepchnąć, choćby w najmniejszym stopniu zaprotestować... ale później, widząc, że dalsze rzucanie się nie ma najmniejszego sensu po prostu odpuściłem. Zacząłem oddawać pocałunki. Najpierw jeden, potem drugi... Zadowolony chłopiec zaczął błądzić rączkami po moich plecach, a ja wplątałem palce w jego aksamitnie miękką czuprynę. Marcell oddawał pocałunki tak zachłannie, że nie miałem choćby chwili na oderwanie się od niego i zaczerpnięcie tchu. W tej chwili jak na życzenie, Biały Demon przerwał swą miłosną grę. Ujął moją twarz w dłonie i spojrzał w moje oczy, które w niewiadomych przyczyn zaszły dziwną mgiełką. Złapałem go za materiał koszulki i mocno ścisnąłem, dając chłopakowi do zrozumienia, żeby przestał. Była cała mokra.
- Uwielbiam te złote tęczówki... - szepnął na tyle głośno, abym wyraźnie usłyszał ten "komplement".
W tej chwili niewiele mnie on jednak obchodził. Było mi... dobrze. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Rozsądek protestował, ale ciało poddało się już dawno temu. Cóż za beznadziejna sprawa, Vanish...! Obraz rozpalonego Marcella całkowicie omotał mi umysł. Osunąłem się na łóżko i westchnąłem z... satysfakcją? Nie, to było coś innego, ale jeszcze nie wiedziałem dokładnie co. Marcepan ani się nigdzie nie śpieszył, ani tym bardziej nie zamierzał tracić czasu. Mimowolnie przeleciał mnie dreszcz, kiedy poczułem jak jego włosy delikatnie łaskoczą mnie po twarzy. Oddychałem ciężko niczym po szalonym biegu, jakby moje płuca były odlane ze stali, uniemożliwiając głębszy oddech. Marcell składał czułe, pojedyńcze pocałunki na mojej szyi, zjeżdżając rękami coraz niżej i niżej, aż wreszcie dotarł do linii żeber, przesuwając je powolnym ruchem na umięśniony brzuch. Myślałem, że zaraz stracę panowanie nad sobą i coś mu zrobię, pogrążony w dziwacznym akomu. Na jego (i po części swoje) szczęście pozostawałem jeszcze po części przytomny. Oplotłem ręce wokół jego pasa i przycisnąłem do siebie, pogłębiając pocałunek. Pod jego wpływem wiecznie blady jak śmierć chłopak zaczął jakby nabierać żywszych kolorów. Jęczał z rozkoszy coraz głośniej by po chwili znów pozwolić mi przejąć inicjatywę. Doskonale wiedziałem, że chociaż mój Mały Demonek chce się oderwać to po prostu nie jest w stanie tego zrobić. Podejrzewam, że nawet nie myśłam iż drzemie we mnie "taki" Vanitas. Szczerze mówiąc jak także nie miałem o tym pojęcia aż do teraz. Bez ostrzeżenia powaliłem go na łóżko, zasypując tę słodką mordeczkę gradem czułych, ale jednocześnie delikatnych pocałunków. Czułem, jak wbija paznokcie w skórę moich pleców, ale zignorowałem to.
- Vani... - wymruczał półprzytomnym głosem, nie mogąc opanować uśmiechu na rozgrzanych do czerwoności ustach.
Przerwałem na chwilę, unosząc wymownie lewą brew ku górze. Jego skórę opanowały ciarki, a on sam trząsł się gorzej niż na największym mrozie. I wtedy do zrobiłem...
Posłałem mu ten przeklęty, ciepły uśmiech!
Nawet do brata tak nie cieszyłem ryja!
Marcell schował twarz w moim torsie, zanosząc się dziwacznym śmiechem spełnienia. Miał wypieki na policzkach i był rozgrzany bardziej niż kaloryfer ustanowiony na maxa. Wiedziałem, że jest wykończony, bo jego zmęczone ciało opadło bezwładnie na moje, znajdując w nim jedyne źródło podparcia.



Marcell, chciałeś, to masz!  *odpowiedź na minę Bladego Podrywacza, bejbe! c:
Vanish szaleje! Kurna, pierwszy raz piszę coś takiego...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz