środa, 21 stycznia 2015

Od Vanitasa C.D Marcella

- Przestań... - fuknąłem na niego z miną obrażonego dziecka i spuściłem wzrok.
Nie lubiłem kiedy ktoś patrzył mi prosto w oczy. Chłopak zdawał się od razu to zauważyć, poniewać bez przerwy przemieszczał się tam gdzie aktualnie odwróciłem głowę. Przy tym śmiał się jak oszalały psychol, który lubi znęcać się nad innymi poprzez maksymalne wykorzystanie ich słabych punktów. I rzeczywiście wyglądał jakby sprawiało mu to wiele radości. Po chwili usmiechnąłem się nieznacznie, bo cała ta sytuacja była wręcz tak dziwna, że aż śmieszna.
- To co robimy? - Marcell obiegł mnie dwa razy dookoła, podskakując jakby podłoga była zrobiona z żarzących węgli.
My? No ja się chyba do cholery jasnej przesłyszałem! Nie dość, że to dziwne stworzenie samego szatana dreptało za mną krok w krok to jeszcze nie zamierzał nigdzie odchodzić. Zmarszczyłem nieznacznie brwi, a następnie spojrzałem na "kolegę" obok.
- Patrz tam! - krzyknął, nie czekając na odpowiedź.
Złapał mnie za rękę i ruszył z miejsca z prędkością karabinu maszynowego, ciągnąc mnie za sobą. Byłem tak zdziwiony, że nawet nie próbowałem protestować. Poza tym nie chciałem się przewrócić po raz kolejny. Niby niepozorny, ale przyśpieszenie miał lepsze niż moi kumple w drodze do kibla po ostrym melanżu. Zmierzalismy wprost na sklep z nożami. Wbiegliśmy, a raczej wlecieliśmy do pomieszczenia, a zaskoczony sprzedawca o mało nie dostał zawału na miejscu. Młodziak ścisnął wymownie moją dłoń, przywierając całą twarzą do szyby jednej z gablot. Jego błękitne oczy zaświeciły jeszcze jaśniej na widok ostrza znajdującego się idelanie przed nim.
- Muszę go mieć... - wciąż powtarzał te słowa, a ja bezskutecznie starałem się oswobodzić.
Nie chciałem, zeby ktoś uznał nas na parę, chociaż jakiś nieznajomy facet obok już dawno lał ze śmiechu. Czułem, że jeżeli zaraz stąd nie wyjdziemy zrobię się czerwony na gębie i to wbrew własnej woli!
- Marcell, puść wreszcie do kurwy nędzy! - wrzasnąłem, ale białowłosy ani drgnął.
Wydawał się być tak samo głuchy jak przed dziesięcioma minutami. Westchnąłem z dziwnym jękiem w głosie. Czułem, że sekundy dzielą mnie od zamordowania tego rogatego typka gołymi rękoma. Ok... jedną gołą ręką, bo drugą wciąż miałem "zajętą".
- Jesteś gotowy? - usłyszałem brzmiący w moich uszach, spokojny jak nigdy wcześniej głos trzymającego mnie rogacza.
- Niby na...? - zanim dokończyłem pytanie, Marcell zamahnął się i z siłą tytana rozwalił szybę gabloty, która rozsypała się na miliardy kawałków.
Chwilę później spieprzaliśmy jak dwa strusie Pędziwiatry przed złym kojotem. Przez cały ten czas mój towarzysz ani na chwilę nie przestawał się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, aż wreszcie jego śmiech przerodził się w prawdziwy chichot mordercy. W tej chwili coś się we mnie zmieniło. Polubiłem tego gościa, chociaż przerażał mnie jak nikt inny dotychczas.


Marce(pan)ll?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz